KOMENTARZ. Żyję już ponad rok w centrum miasta, w budynku, którego średnia wieku lokatorów wynosi 70 lat i dotychczas wszystkich skupionych tu emerytów i rencistów traktowałam jako upierdliwe gremliny, których sensem istnienia jest pozbawić mnie mojego – pisze Agnieszka Ratajczyk.
Pewnego sierpniowego popołudnia, skatowana nieznośnym upałem, po całym dniu wytężania umysłu, wracałam do domu wlokąc za sobą wielką siatę zakupów. Kiedy żółwim tempem wspinałam się po schodach swojego stetryczałego bloku, na wysokości 3 piętra poczułam odrażający smród. Zawartość żołądka cofnęła mi się w okolice przełyku. Walcząc z ciepłą falą na w pół strawionego pokarmu, pomyślałam, że taką woń musi wydzielać gnijące ciało. Przyspieszyłam kroku i kiedy wreszcie wpadłam do mieszkania, widok mrożonej herbaty na stole, wprawił mnie w stan spazmatycznej euforii. Szybko zapomniałam o nieprzyjemnym incydencie.
Kilka dni później, moja współlokatorka spiesząc się na cotygodniową lekcję jogi, rzuciła beztrosko w drzwiach: „Ach, zapomniałam Ci powiedzieć. Ten wysuszony sąsiad z trzeciego piętra nie żyje. Prawdopodobnie wykończyły go upały.” Zmroziło mnie. Stałam w gaciach, ze szczoteczką do zębów w ręce, gapiąc się na swoje odbicie w łazienkowym lustrze. Czyli jednak to był zapach gnijącego ciała! Myśl, że kilka pięter niżej leżały zwłoki, i że starszy pan, którego niedawno mijałam w pobliskim spożywczaku już nie oddycha, przeraziła mnie do szpiku kości. To był przecież jeden z mieszkańców mojego domu!
Zastanowiłam się nad swoim dotychczasowym stosunkiem do sąsiadów i w myślach dałam sobie klapsa. Żyję już ponad rok w centrum miasta, w budynku, którego średnia wieku lokatorów wynosi 70 lat i dotychczas wszystkich skupionych tu emerytów i rencistów traktowałam jako upierdliwe gremliny, których sensem istnienia jest pozbawić mnie mojego. Nie raz bywało, że przeklinałam ich za wszystkie numery, które mi wykręcili. Musicie wiedzieć, że staruszkowie, mieszkający ze mną pod jednym dachem, tworzą swoisty Gabinet Irytujących Osobliwości.
Za ścianą mojej sypialni mieszka zwichrowana starsza pani z bielmem na oku i głosem brzmiącym jak skrobanie paznokci po tablicy, która wiecznie paraduje w szlafroku. Kobiecie poodklejały się wszystkie klepki, czego następstwem jest bezustanne stanie na korytarzu w oczekiwaniu na listonosza niosącego emeryturę. Krótko po tym, jak wprowadziłam się do tego nieoficjalnego domu starców, prawie zeszłam na zawał, widząc jej skarłowaciałą postać opierającą się o barierkę schodów. Rzadko kiedy coś mówi, stojąc w bezruchu niczym posąg. Kiedy już się odzywa, zadaje mi te same pytania: Która godzina? Czy był już listonosz z pieniędzmi? Gdzie jest Marysia? (wyjaśniam: Marysia to jedna z poprzednich właścicielek mieszkania, która wyprowadziła się mniej więcej 20lat temu)
Naprzeciwko mnie mieszka pan w wieku jeszcze nie starczym, ale już podeszłym. Chłop chyba za kołnierz nie wylewa, bo często ciągnie się za nim woń trawionego alkoholu. Gość na początku nie wzbudzał żadnych podejrzeń, bo jedyne, co mu się zdarzało, to zapukać do mnie, żeby wysępić szluga lub ewentualnie pięć zeta, jednak kilka razy przyłapałam go na dość dziwnym procederze. Pan Józek, bo tak ma na imię, siedzi na malutkim krzesełku ustawionym w progu drzwi swojego mieszkania jedynie w majtach, z browarem w ręce i papierosem w drugiej. Siedzi tak sobie i gapi się na moje drzwi. Czasami w tle słychać ostre, łupiące techno, czasami robi to w kompletnej ciszy. Teoretycznie Józek jest nieszkodliwy, jednak poczucie niepokoju nie znika, zwłaszcza po tym, jak okazało się, że lubi w środku nocy postać pod drzwiami do mojego M1, od czasu do czasu naciskając na klamkę, aby sprawdzić, czy zamknięte.
Mieszkanie pode mną zajmuje pewne małżeństwo emerytowanych nauczycieli, którzy na pierwszy rzut oka wydają się łagodni jak baranki. Tak jednak nie jest. Szybko przekonałam się, że szanowna pani o godzinie 22:01 zamienią się w ujadającą bestię, a mąż, niczym wytresowany piesek, bezrefleksyjnie przytakuje żonie. Czasami staje się nawet złym posłańcem, który po dokładnym instruktażu co i jakimi słowami powiedzieć, stoi pod moimi drzwiami recytując, niczym wierszyk, listę pretensji. Zazwyczaj chodzi o hałas. (O ironio, Pan Mąż jest głuchy jak pień!) Nie jednak o taki zwykły hałas, że na przykład muzyka za głośno, lecz o nieznośne – w mniemaniu pani – odgłosy dochodzące ode mnie w czasie pory nocnej. Pani Żona łaskawie prosi, żeby nie odbijać w nocy piłeczki pingpongowej, nie przemeblowywać mieszkania, założyć skarpetki, bo nieznośne ciężkie stąpanie nie pozwala jej oglądać wieczornej powtórki „Plebanii”. Prosi też, żeby mój gość płci męskiej zaczął mówić oktawę wyżej, ponieważ ona wszystko słyszy przez kaloryfer. Oberwało mi się także za podlewanie kwiatków na balkonie („Powódź mi tu pani robi!”), za trzepanie kapy na łóżko („Paprochy do mieszkania lecą! Zapłaci pani za czyszczenie!”) czy skrzypiące drzwi, przez które ma wrażenie, że Niemcy wrócili. Zdarzyło się raz, że pękła rura i na suficie łazienki Szanownej Sąsiadki pojawiła się mokra plama. Z tego powodu mój niedzielny poranek, po ciężkiej i intensywnej nocy w klubie, zaczął się o 7.30 równoczesnym łupaniem Pani do drzwi, i rykiem domofonu, który z parteru obsługiwał Pan. Spazmatyczny szloch przeplatany groźnym porykiwaniem i straszeniem kolegium (?!) trwał dobre 40 minut. Na szczęście posiadam resztki asertywności, dzięki którym podczas pertraktacji na temat naprawy szkód, stanęło jedynie na malowaniu sufitu. Mówię jedynie, bo początkowo małżeństwo miało w planach generalny remont łazienki ma mój koszt.
Ostatni na liście jest świętej pamięci Pan Upiór. Tak go nazwałam, bo okoliczności naszego pierwszego spotkania były co najmniej upiorne. Wracając deszczowym wieczorem z roboty zauważyłam, że drzwi jego mieszkania są otwarte. Kiedy je mijałam, z ciemności panujących w środku, wyłonił się mały, wysuszony człowieczek z potarganymi siwymi włosami i parasolem w ręce. Mruczał coś pod nosem, i kiedy myślałam, że gorzej już być nie może, klatkę schodową wypełniło oślepiające światło i huk pioruna. Wiem, brzmi jak scena z filmu grozy, jednak wierzcie mi, tak było naprawdę! Omal nie zesrałam się w gacie!
Po tym wszystkim sami rozumiecie, że ciężko wykazać się tolerancją dla demencji starczej, wypełniającego klatkę schodową, gryzącego w nozdrza zapachu uryny i starczych wariacji. Nagłe odejście Pana Upiora zmienia jednak wszystko. Teraz, w obliczu jego śmierci, obudziło się we mnie poczucie winy. Bijąc się w pierś postanawiam zmienić nastawienie i dostrzec w nich ludzkie oblicze. Was też gorąco namawiam: nie dajcie się ponieść emocjom, nie irytujcie się na emerytów, bo wam umrą i, tak jak ja, do końca życia nie pozbędziecie się wyrzutów sumienia.